Michael Holden pojechał na buddyjskie odosobnienie, aby odnaleźć siebie. Teraz porzucił swoją medytację.

„Wszystkie problemy ludzkości wynikają z niezdolności człowieka do spokojnego siedzenia w samotności w pokoju” – Blaise Pascal, 1662

Policja zachowała spokój, a buddyści byli jeszcze spokojniejsi, ale w tamtej chwili niewiele można już było zrobić. W poprzednich godzinach uwierzyłem, jednocześnie i po kolei, że jestem: martwy, żywy, wszechwiedzący, nieśmiertelny, nieistniejący, homoseksualny, heteroseksualny, telepatyczny, kwiatem, impulsem czystej energii i bombą atomową. I to była ta lepsza część, relatywnie rzecz biorąc. Gdy zakuto mnie w kajdanki i zaprowadzono do karetki, moje problemy – a przynajmniej ten ich epizod – dopiero się zaczynały.

Nie jest to zakończenie, jakie przychodzi na myśl w przypadku odosobnienia medytacyjnego: związany, krzyczący mężczyzna w średnim wieku, zabierany do szpitala pod nadzorem policji. Takie pojęcia jak uważność czy medytacja kojarzą się głównie z obrazami atrakcyjnych ludzi o gładkich czołach. Jednak to nie optymistyczny marketing poprowadził mnie do 10-dniowego, cichego azylu na walijskich pograniczach, lecz człowiek w płomieniach.

Czterdzieści lat przed tym, jak wypadłem z buddyzmu w kajdanach, natknąłem się na zdjęcie Malcolma Browne’a z 1963 roku, przedstawiające Thích Quảng Đứca – mnicha, który w akcie protestu podpalił się na skrzyżowaniu w Sajgonie, w Wietnamie Południowym. „Kiedy płonął, nie poruszył ani jednym mięśniem” – relacjonował David Halberstam, dziennikarz „The New York Times”, który był świadkiem tego zdarzenia – „nie wydał z siebie żadnego dźwięku, a jego zewnętrzny spokój wyraźnie kontrastował z zawodzeniem ludzi wokół niego”.

Byłem młody, gdy zobaczyłem ten przerażający obraz, ale dostrzegłem w nim również dowód na to, że istnieje inny sposób bycia – coś poza wirującym, samopodtrzymującym się systemem nadziei i żalów, który już wtedy zakorzenił się w moim niespokojnym umyśle.

Dekady później, zderzenie życiowych kryzysów (małżeńskich, zawodowych, zdrowotnych i rodzinnych) oraz pewnego rodzaju emocjonalnej rebelii – nieustannego poczucia, że jest coś ponad tym wszystkim lub pod tym wszystkim – popchnęło mnie najpierw ku medytacji, a potem do odosobnienia, gdzie, jeśli nie osiągnąłbym oświecenia, przynajmniej spędziłbym trochę czasu bez telefonu. Co mogło pójść nie tak?

Prosta, współczesna definicja medytacji to „rodzina praktyk samoregulacji, które koncentrują się na ćwiczeniu uwagi i świadomości w celu uzyskania większej kontroli nad procesami mentalnymi”. Pisemne odniesienia do medytacji sięgają 600 roku p.n.e. Techniki i tradycje różnią się, ale najczęściej kojarzy się je z filozofią buddyjską, a niewiele szkół duchowych lub religii nie zawiera w sobie jakiejś formy praktyki, którą można by opisać jako medytacyjną.

Współczesny „potomek” medytacji, czyli „mindfulness”, swoje korzenie jako fraza ma w XX wieku. Gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie, jest przedmiotem wielu debat. Wystarczy powiedzieć, że niezależnie od tego, czy siedzisz w ciszy w klasztorze, czy wpatrujesz się w smartfona w pokoju gościnnym swojej siostry, jeśli poświęcasz czas na obserwowanie swoich wzorców myślowych i świadome oddychanie, jedno z tych pojęć – a może oba – w pełni cię obejmuje.

To, co zaczęło się w starożytności, przetrwało i rozkwitło, przekształcając się w samych Stanach Zjednoczonych w przemysł wart miliardy dolarów. Niezależnie od tego, czy za pośrednictwem aśramów, czy aplikacji — jest ich obecnie ponad 1300, a aplikacja Headspace została pobrana prawie 35 milionów razy — medytacja jest reklamowana jako panaceum na wszystko, od traum z dzieciństwa po opiekę paliatywną. Istnieje wiele dowodów, zarówno empirycznych, jak i anegdotycznych, że w wielu z tych obszarów przynosi ona pozytywne rezultaty. Więc przeczytałem kilka książek, poszukałem informacji w internecie, usiadłem i obserwowałem, co robi mój umysł.

Już po 15 minutach codziennego siedzenia poczułem subtelną, ale wyraźną zmianę. „Procesy umysłowe” były zdecydowanie „pod większą dobrowolną kontrolą”. Nie byłem Buddą, ale stałem się zauważalnie mniej wybuchowy. Zasmakowałem w tym i szybko zacząłem szukać sposobów, aby robić to więcej. Znacznie więcej. Zarezerwowałem odosobnienie. Ci, którzy mają dobry wgląd, zauważą, że jest to dokładnie ten rodzaj pożądanego wzorca zachowań, który medytacja często ma na celu przełamać, ale Nirwana nie została zbudowana w jeden dzień.

Głęboko na wsi Herefordshire, pod koniec czerwca, odosobnienie, w którym uczestniczyłem, wydawało się i wyglądało jak szczyt spokoju. Dyscyplina, którą wybrałem wraz z około 150 innymi uczestnikami — idealistyczną mieszanką ludzi w różnym wieku, o różnych rasach i płci — znana jest jako Vipassanā, co, jak mówią, oznacza „widzenie rzeczy takimi, jakimi są naprawdę”. Z radością wysiedliśmy z autokarów i samochodów, oddaliśmy nasze telefony, zgodziliśmy się nie rozmawiać przez półtora tygodnia i rozeszliśmy się do kwater na rozległym, dawnym gospodarstwie. Atmosfera przed rozpoczęciem ciszy (można rozmawiać z prowadzącymi w wyznaczonych momentach, jeśli to konieczne) była ciepła, pełna wspólnego oczekiwania, przypominająca coś pomiędzy wycieczką szkolną a festiwalem.

Następnego dnia o 4 rano obudził nas gong. Tak rozpoczął się 11-godzinny codzienny program medytacji, przerywany okazjonalnie wegetariańskimi posiłkami (do południa, po czym dostępne były tylko owoce). Wieczorami zbieraliśmy się, aby wysłuchać nauk założyciela kursu, Satyi Narayana Goenki, serdecznego, lecz nieżyjącego już birmańsko-indyjskiego biznesmena i uczonego buddyjskiego, którego pośmiertne przemówienia były wyświetlane każdej nocy. Stały się one rodzajem zbiorowego ujścia; śmialiśmy się, i to nie tylko jako przeciwwaga dla ciszy. Podobnie jak inni duchowi nauczyciele i niektórzy komicy, Goenka balansował na cienkiej granicy między praktycznym wglądem filozoficznym a komedią obserwacyjną.

Po kilku dniach ciszy, kazań, skromnych racji żywnościowych i porannych pobudek coś istotnego zmieniło się we mnie. Wewnętrzny dialog ustał, zastąpiony przez wybuch pokoju tak fundamentalnego, że przerastał to, co mogłem, lub wciąż mogę, wyrazić słowami. I widziałem oraz czułem, nawet jeśli nie mogłem rozmawiać z innymi, że to samo działo się również z nimi.

Siła takiego objawienia — że wszystko, co dotąd uważałeś za swoją istotę, było iluzoryczną konstrukcją, która dzięki samoobserwacji może zniknąć i zostać zastąpiona czymś, co najlepiej można opisać jako miłość — wymaga pewnego przyzwyczajenia się. Implikacje dla twojego „ja” (które w tym momencie jest jedynie mniejszościowym udziałowcem w tym, za co się uważasz) oraz społeczeństwa (wszystkie konflikty, a co za tym idzie, znaczna część historii, są według tych kryteriów unikniętym błędem) są ogromne. Ale zanim mogłem to przyswoić — a może właśnie dlatego, że nie mogłem — ta bezgraniczna miłość przerodziła się w uciążliwy strach, mutując w przekonanie, że ja, osobiście, mogę doprowadzić do końca wszystkiego, ponieważ makrokosmos naszego wszechświata wydawał się tak jasno i niebezpiecznie zamknięty w mikrokosmosie mojej istoty. Powiedz to, jakbyś wierzył, działaj uparcie zgodnie z tymi oświadczeniami, a przyjdą po ciebie z kajdankami.

Psychoza, jak podejrzewam, jest trochę jak zakochiwanie się lub odkochiwanie: coś na granicy tego, co osobiste i uniwersalne, co każdy z nas doświadcza inaczej. Między przejażdżką karetką a nieświadomością wywołaną sedacją przebywałem w pokoju z dwoma policjantami na lokalnym oddziale ratunkowym. Patrzyli na mnie z umiarkowaną życzliwością, podczas gdy starałem się najlepiej, jak umiałem, przekazać, co czuję. Wśród innych wyrazistych halucynacji i kotłującego się, pierwotnego strachu czułem, że umieram i odradzam się co około 90 sekund. Nie jestem w stanie naprawdę opisać, jak to „wygląda”, ponieważ jedno porównywalne zdarzenie jest w dużej mierze niepamiętane, a drugie niepoznawalne, ale wydawało się to prawdziwe i było wyczerpujące. W końcu błagałem ich, żeby mnie uśpili.

To wszystko dawało wiele do przemyślenia podczas mojego (do pewnego stopnia) powrotu do zdrowia w szpitalu psychiatrycznym przez następne 48 godzin. Jak to się stało, że tak bardzo i tak szeroko zboczyłem z kursu medytacji, czegoś pozornie tak łagodnego? Inni uczestnicy odosobnienia stawali się emocjonalni, otwarcie płakali (jak i ja), ale nikt inny nie błagał o przerwanie, by następnie odmówić wyjazdu i zostać siłą usuniętym.

To, co wiedziałem, to że byłem już „tu” wcześniej. I nie w poprzednim życiu. W połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat i pracowałem jako dziennikarz w Londynie, wziąłem tyle narkotyków rekreacyjnych, że nie spałem przez dziewięć dni, na końcu czego byłem psychotyczny, poddany przymusowej hospitalizacji, sedacji i trzymany w szpitalu przez cztery miesiące. To może brzmieć dramatycznie, ale zrobiłem to sobie sam, a z tego, co wiem, leczenie (w tym leki, które później wycofano z użycia) oraz hospitalizacja mogły uratować mi życie. Z pewnością je ukształtowały.

Zaletą tego, o ile w ogóle można tu mówić o zaletach, było to, że gdy mój umysł rozpadł się po raz drugi, miałem jakieś pojęcie, co mnie czeka, i wiedziałem, że mogę wrócić do siebie. Być może. Nawet nagi terror czasami robi sobie przerwę, a poczucie, że istnieje jakaś droga wyjścia, jest w pewnym sensie wszystkim, czego potrzebujesz, by iść dalej.

Tym razem byłem w szpitalu przez jeden weekend. Z miesięcznym zapasem leków przeciwpsychotycznych miałem do podjęcia kilka decyzji. Wydawało mi się jasne, że skoro raz mogłem osiągnąć tak zmieniony stan za pomocą intoksykacji i bezsenności, a następnie dwadzieścia lat później zrobić to ponownie dzięki ciszy i koncentracji, to ten stan był „prawdziwy”, a nie wytworem mojej wyobraźni czy objawem choroby jako takiej.

Nie chciałem pozostać na lekach (poprzednio trwało to dekadę) i rozumiałem, że zasady odosobnienia oznaczały, iż skoro opuściłem je przed końcem, nie mogłem wrócić. Vipassanā jasno stwierdza w swojej literaturze dotyczącej „poważnych zaburzeń psychicznych”, że: „Nasze możliwości jako organizacji wolontariuszy bez specjalistycznego przygotowania sprawiają, że nie jesteśmy w stanie odpowiednio opiekować się osobami z takim doświadczeniem”.

Na etapie początkowej aplikacji zostałem odrzucony z powodu mojej przeszłości, ale po szczegółowym opisaniu mojego przypadku zaakceptowano mnie, ponieważ moje wcześniejsze problemy miały miejsce dawno temu. Byłem zachwycony, że mnie przyjęto, i w stanie urojeń, kiedy wyjeżdżałem, ale z wyjątkiem kilku e-maili i rozmowy telefonicznej, wcześniejsze wyjazdy z Vipassanā są ostateczne. Wyrzucony z miejsca, które przez chwilę wydawało się niebem, wróciłem do swoich starszych rodziców, odstawiłem leki i popadłem w głęboką depresję.

W następnych tygodniach zacząłem googlować hasła takie jak „medytacja”, „choroba psychiczna”, „mania” (jak zauważyła moja była żona, powinienem był to zrobić wcześniej). Wtedy dowiedziałem się, że daleko mi do bycia jedynym, który nauczył się na własnej skórze, że na pewnym poziomie, dla niektórych praktykujących, coś podobnego do psychozy jest częścią programu medytacyjnego. I że nie wszyscy, którzy przez to przechodzą, wychodzą z tego cało.

Dr Daniel Ingram, niedawno emerytowany lekarz medycyny ratunkowej, pracował w jednym z największych centrów urazowych w Huntsville w stanie Alabama. Odszedł z medycyny urazowej po czterdziestce, ponieważ, jak mówi: „Widzi się tam ekstremalnie złe rzeczy w dużych ilościach, co zaczyna odbijać się na tobie… to w pewnym sensie gra dla młodszych ludzi.” Ingram jest także autorem książki Mastering the Core Teachings of the Buddha, fundamentalnego i obszernego tekstu, który wraz z aktywnym forum internetowym, które moderuje, stał się źródłem informacji dla tych, dla których moda na medytację odsłoniła pustkę. Jednym z jego poglądów jest to, że pomimo tysiącleci istniejącej wiedzy o tym, co może się zdarzyć, gdy zamkniesz oczy i wystarczająco długo podążasz za oddechem, współczesne wersje tych praktyk są często błędnie sprzedawane.

„To marzenie o pokoju i dobrostanie, szczęściu i zadowoleniu, zdrowiu psychicznym i jasności emocjonalnej” — mówi Ingram — „nie uwzględnia, że pewna rozsądna część ludzi zostanie również wyrzucona w pełną głębię duchowego rozwoju, przekraczając to, co w buddyjskiej tradycji, z której się wywodzę, nazywane jest etapem ‘Powstawania i Przemijania’. I wtedy rozpoczyna się zupełnie inny rodzaj rozwoju, który, jak teraz wiesz, jest czymś zupełnie innym niż to, na co większość ludzi się zapisała.”

Ironią znalezienia pracy Ingrama było to, że moja własna „szaleństwo”, którego osobliwością byłem jednocześnie przerażony i przewrotnie dumny, stało się znajome, choć nie całkiem banalne. W szerszym sensie, słyszał już to wszystko wcześniej.

„Przekroczyłeś etap ‘Powstawania i Przemijania’ i trafiłeś na standardowe etapy ‘Ciemnej Nocy’, dokładnie tak, jak można by to przewidzieć” — wyjaśnia. Kiedy opowiadam mu o cyklach narodzin i śmierci, które uznałem za szczególnie niepokojące i głębokie, po prostu mówi: „Ładne”. Te wyzwania, choć możliwe do przejścia „etapy wglądu”, wyjaśnia, są tak stare jak sama medytacja. Jednak zostały w dużej mierze pominięte w nowoczesnej rozmowie na ten temat.

Ośrodek Vipassanā, który odwiedziłem, jest częścią globalnej, darmowej sieci działającej według wytycznych ustalonych przez Goenkę. Zdaniem Ingrama, ich program jest „absolutnie idealny, aby doprowadzić ludzi do etapu ‘Powstawania i Przemijania’, [ale] nie normalizuje następnych etapów.” Te etapy są często traumatyczne, znane potocznie i historycznie jako „Ciemna Noc” i nie różnią się znacząco pod względem fenomenologicznym od medycznych klasyfikacji chorób psychicznych, szczególnie choroby afektywnej dwubiegunowej. Według Ingrama, przy odpowiednich oczekiwaniach i wsparciu, etapy te są tymczasowe. Bez tego „ludzie rozbijają się na świat jako całkowite wraki. Miałem setki takich telefonów, więcej, nawet nie jestem w stanie ich policzyć” — mówi. „Jeśli wejdziesz do internetu, liczba raportów o tym sięgających tysięcy. Tak wielu, że już straciłem ich rachubę.”

Trzy miesiące przed moim wstąpieniem na Vipassanā, Megan Vogt, 25-letnia Amerykanka, opuściła niemal identyczny ośrodek w Stanach Zjednoczonych „niezrozumiała, samobójcza i w psychozie” — według doniesień lokalnych mediów. Dziesięć tygodni po opuszczeniu odosobnienia odebrała sobie życie. W przeciwieństwie do mnie, Vogt nie miała w przeszłości problemów ze zdrowiem psychicznym ani doświadczeń z narkotykami. Nie miała też żadnych trudności na etapie aplikacji ani pojęcia, co ją czeka na odosobnieniu. Jej rodzina, podobnie jak, zdaje się, profesjonaliści medyczni, do których została skierowana, również tego nie wiedzieli.

Rzecznik Vipassanā Trust, który zarządza siecią odosobnień w tradycji Goenki, przyznał, że przypadek Vogt był „przerażający, tragiczny i traumatyczny”, ale że takie przypadki są „wyjątkowo rzadkie”. Powiedział mi, że od 2001 roku z ich odosobnień skorzystało 1,2 miliona nowych uczniów, a od 2016 roku przyjęto ponad 200 tysięcy osób. Dodał również, że ten przypadek, jak i każdy inny „poważny incydent”, był przedmiotem „przeglądu zdarzenia”, a celem Vipassanā Trust w takich sprawach jest „sprawdzenie, czy robimy wszystko, co się da, a jeśli nie, wprowadzenie zmian i zacieśnienie procedur”. Dodał także, że każdy uczestnik, niezależnie od tego, jak zakończył odosobnienie i czy ukończył program, może się z nimi skontaktować w celu uzyskania wsparcia lub nawet ponownego zgłoszenia.

Kiedy zapytałem, czy Vipassanā Trust uważa, że medytacja w ich tradycji może w jakikolwiek sposób powodować objawy, które można by określić jako chorobę psychiczną, odpowiedź była jednoznaczna: „Nie.”

A co z tym, czy ktoś wykazujący takie objawy musi mieć wcześniejsze predyspozycje? „Tak. Absolutnie.”

Czy zatem coś w rodzaju psychozy nie jest pożądanym efektem procesu medytacyjnego?

„To [psychoza] absolutnie nie ma nic wspólnego z Vipassanā w naszej tradycji. To jest poza granicami i nieodpowiedzialne. Medytacja i uważność muszą być właściwie praktykowane, musimy mieć wdrożone procedury, tak jak my to robimy. To nie oznacza, że jesteśmy doskonali. Omawiamy trudne przypadki: ‘Czy popełniłem błąd?’ ‘Jakie były opinie od ucznia, od kierowników kursu?’ Uczymy się i stajemy się lepsi.”

Z pomocą technologii, takich jak funkcjonalny rezonans magnetyczny (fMRI) i elektroencefalogramy, profesor Willoughby Britton miała okazję obserwować wiele mózgów podczas medytacji. Jest współdyrektorką laboratorium neuronauki klinicznej i afektywnej na Uniwersytecie Browna w Providence, Rhode Island, a także jedną z autorek książki The Varieties of Contemplative Experience (VCE), ważnego jakościowego badania dotyczącego wyzwań związanych z medytacją.

„Pracowałam w szpitalu psychiatrycznym dla pacjentów hospitalizowanych i w ciągu jednego roku miałam dwóch medytujących, którzy wrócili z odosobnień w stanie psychozy i potrzebowali hospitalizacji. Dwóch w ciągu roku wydawało mi się dużo, więc zapytałam znanych mi nauczycieli medytacji, jak często to się zdarza. Wyglądali na trochę zakłopotanych i powiedzieli: ‘To nie jest takie rzadkie’,” wspomina Britton. „Miałam poczucie, że wiele rzeczy nie jest omawianych. To były początki badania VCE.”

Britton poświęciła dekadę na swoje badania, które zostały opublikowane w zeszłym roku. „Ponad 60 procent osób zgłaszających własne trudności było faktycznie nauczycielami” — wyjaśnia. „Więc to nie są tylko ludzie, którzy nie wiedzą, co robią, czy osoby z problemami psychicznymi. To byli nauczyciele.”

Odkąd projekt Britton ujrzał światło dzienne, napływały do niej prośby o pomoc. „Ponad 500 osób skontaktowało się ze mną; dostaję e-maile, wiadomości na Facebooku… rekomendacje z ośrodków medytacyjnych i od nauczycieli medytacji, którzy czują, że nie wiedzą, co robić. Pracuję z osobami, które mają trudności, i prowadzę grupę wsparcia co tydzień; obejmuje osiem różnych stref czasowych i wszyscy łączymy się przez Skype z różnych krajów. To również w dużym stopniu wpływa nie tylko na badania, ale także na moją bieżącą pracę z osobami, które są aktywnie w kryzysie… nie wiedzą, gdzie indziej mogą się udać.”

Britton potwierdza to, co zaobserwował Daniel Ingram: nie trzeba spędzać dni na odosobnieniu, żeby wpaść w kłopoty. „Widzę ludzi, którzy mają problemy, używając aplikacji” — mówi. (Headspace twierdzi, że ich zespół obsługi klienta „jest przygotowany do polecania odpowiednich zasobów naszym użytkownikom w razie potrzeby.”)

Jak Britton uważa, że jej praca może pomóc osobom, które znajdą się w kryzysie w nadchodzących latach?

„Ogólna świadomość, że takie rzeczy się zdarzają i czym są; każdy powinien o tym wiedzieć, nie tylko nauczyciele czy lekarze, ale także osoby rozważające medytację. Obecnie mają oni przesadzone wyobrażenie o tym, co medytacja może dla nich zrobić, i że jest dobra na wszystko, bez skutków ubocznych; to po prostu musi być bardziej dojrzałe i realistyczne” — mówi. „Będę wiedziała, że sytuacja się poprawiła, kiedy ludzie przestaną do mnie dzwonić. Jeszcze to się nie wydarzyło, ale mam nadzieję, że kiedy zaczniemy szkolić nie tylko nauczycieli medytacji, ale także klinicystów, pojawi się zupełnie nowa generacja specjalistów, którzy będą mogli pomóc ludziom poruszać się po tym obszarze.”

Pytanie za milion dolarów, być może dosłownie, brzmi: gdzie kończy się to, co nazywamy chorobą psychiczną, a zaczyna to, co Daniel nazwał „duchowym rozwojem na głębokim poziomie”? Britton wcześniej mówiła o niebezpieczeństwach „patologizowania duchowego i romantyzowania patologicznego”. Problemy te są tak stare jak same praktyki i, podobnie jak procesy nerwowe, które za nimi stoją, pozostają bez ostatecznych odpowiedzi.

Jest jasne, że praktyka medytacyjna, w odniesieniu do zdrowia psychicznego, ma swoje dwie strony. Może cię wydobyć z trudności równie łatwo, jak może cię w nie wciągnąć. W szpitalu psychiatrycznym Goodmayes w Essex, psychiatra konsultacyjny Russell Razzaque łączy te dwa podejścia, oferując pacjentom zarówno leki, jak i medytację.

Spotykamy się w upalny dzień w oddziale zamkniętym, gdzie pracuje. Pacjent w dziedzińcu poniżej głośno i wielokrotnie odtwarza „Hello” Lionela Richie’ego na swoim telefonie. Razzaque proponuje zamknąć okno, ale mówi z tak wyraźną, spokojną intensywnością, że wszelkie akustyczne przeciwdziałania okazują się zbędne.

„Prowadziłem grupę uważności na oddziale zamkniętym, gdzie trafiają młodzi mężczyźni, ponieważ byli agresywni. Historia zwykle wygląda tak, że mieli ostrą psychozę, która doprowadziła do tego [przemocy], i to przywiodło ich do mnie. Prowadziliśmy grupę zarówno dla pacjentów, jak i personelu, i ci, którzy mieli trudności, nie przychodzili, bo to było dla nich zbyt wiele.

„Myślę, że zawsze bardzo ważne jest, aby to było dobrowolne. Nigdy nie można powiedzieć: ‘To jest uniwersalne rozwiązanie, każdy powinien to zrobić na jakimś etapie’. Nigdy nikomu tego nie przepisałem. Ale prowadziliśmy grupę codziennie przez pół godziny i każdy, kto chciał, mógł dołączyć. Czasem ludzie przychodzili raz i więcej się nie pojawiali, a innym razem przychodzili regularnie i mówili: ‘To naprawdę robi różnicę’.”

Czyli to działa? „Ale musi być dużo elastyczności.”

Zaskakujące wydaje się, że zamknięty oddział zdrowia psychicznego w NHS ma bardziej elastyczne podejście niż niektóre odosobnienia. Kiedy opisuję zasady Vipassanā, dr Razzaque odpowiada: „To jest najostrzejszy ze wszystkich, jakie widziałem. Nigdy nie byłem na takim odosobnieniu i nie sądzę, żebym poszedł, brzmi to dość przerażająco. Bardzo długie sesje, brak jedzenia. Gdybym mieszkał w klasztorze przez pięć lat, to może na końcu tego czasu byłoby to dla mnie dobre. Więc, tak, z pewnością są takie, które są bardzo trudne, i dla niektórych ludzi przejście przez to jest w porządku. Ale osobiście, jak powiedziałem, to nie dla mnie.”

Obok pracy dr. Ingrama i badań profesor Britton, książka dr. Razzaque’a Breaking Down is Waking Up była kluczowa dla mojego powrotu do zdrowia. To niezwykłe dzieło, nawiązujące do wszystkiego, od poezji po teorię kwantową, w ocenie związku między umysłem, materią a tym, co można by zdefiniować jako szaleństwo. Zawiera także najbardziej trafne opisy „procesu” psychozy, jakie kiedykolwiek słyszałem.

„Prawda” — mówi Razzaque — „jest taka, że życie jest o wiele bardziej tajemnicze, niż przyznajemy. Dziewięćdziesiąt pięć procent znanego wszechświata jest całkowicie nieznane i niepoznawalne dla nas. Nie mówi się o tym wystarczająco w debacie publicznej, przez co ludzie są prowadzeni do materialistycznego, redukcjonistycznego obrazu rzeczywistości, który pozostawia ich w stanie pustki. Sprawia, że czują się martwi w środku i w rezultacie coraz więcej ludzi przechodzi załamania, myśląc: ‘Jaki to wszystko ma sens?’ Myślę, że to jedna z podstawowych przyczyn wzrostu wskaźników załamań zdrowia psychicznego… Jeśli przeszedłeś przez takie ciężkie doświadczenia, dotarłeś dalej niż reszta z nas i to jest coś, co może być dla nas korzystne. W niektórych dawnych społecznościach to było kwalifikacją, by zostać szamanem lub mędrcem.”

W szalonym świecie być może osoby chore psychicznie i ci, których praktyki prowadzą do skutków przypominających szaleństwo, są naszymi pierwszymi respondentami.

„Społeczeństwo potrzebuje tej [dyskusji]” — uważa Razzaque. „Myślę, że jako gatunek możemy zostać ocaleni… jeśli otworzymy te drzwi, pozwolimy tym [granicznym psychologicznym] doświadczeniom zostać usłyszanymi. To nie oznacza, że należy powiedzieć: ‘Otwórzmy drzwi szpitali i wypuśćmy wszystkich.’ To nigdy nie będzie miało miejsca. Czasem będzie to [hospitalizacja], innym razem chodzi tylko o zebranie rodzin, aby spróbować zrozumieć doświadczenie danej osoby i przepracować je.”

Zajęło mi dwie dekady, aby zbadać, co się ze mną stało, i wciąż to składam w całość. Składanie tych zdań samo w sobie jest częścią tego procesu. To, co wydarzyło się na odosobnieniu i wcześniej, stało się mostem do zrozumienia, po rozpadzie, jak ja — a może my wszyscy — jesteśmy zbudowani. Czuję się zobowiązany o tym mówić, w nadziei, że znajdzie się w tym jakaś mądrość, którą inni mogą rozpoznać lub zgłębić, najlepiej w mniej drastyczny i niebezpieczny sposób. Teraz czuję się dobrze, w większości. Czasem mogę wrócić do tego miejsca poza słowami. Nie jestem pewien, czy chciałbym ponownie przechodzić przez to wszystko, aby się tam dostać, ale nie chciałbym, żeby było inaczej.

„To, co zawsze było prawdą” — mówi dr Razzaque — „to że kiedy mówimy o problemach ze zdrowiem psychicznym i emocjonalnym, mówimy w istocie o samej naturze świadomości. A nikt tak naprawdę nie wie, czym jest świadomość. Dopóki nie zdefiniujemy podstawy tego, o czym mówimy, jak możemy zdefiniować nieprawidłowość świadomości? Nie sądzę, aby istniała definicja świadomości, która jest niepodważalna, która działa. Głęboko wierzę, że nasze mózgi nie są wystarczająco duże, aby zrozumieć fundament, w którym jesteśmy. Ryba w wodzie nie wie, że jest w wodzie.”

Może dopiero, kiedy skoczy.

 


Oryginalny tekst – https://www.esquire.com/uk/latest-news/a25651175/the-other-side-of-paradise-how-i-left-a-buddhist-retreat-in-handcuffs/